Powodem do powstania dzisiejszego
tekstu, był komentarz tajemniczego czytelnika Marcina. Moim celem nie jest
piętnowanie, narzekanie, ani nawet akademicka dyskusja nad stanem rzeczy, a
jedynie zwrócenie uwagi na zjawisko, które z jednej strony jest interesujące, a
z drugiej niepokojące. Zacznę od komentarza, który
tajemniczy, błyskotliwy czytelnik zamieścił.
"Mi w recenzjach blogowych najbardziej przeszkadza widoczny brak doświadczenia i punktów odniesienia (punktem odniesienia jest na ogół „Dzielnica X była kulinarną pustynią a tu nagle hambuxy i to lepsze niż z McDonalda, kultowo! bosko!"). Wystarczy, że "właścicielka jest przesympatyczna" i już słodycz leje się jak z cebra. Ogólnie widać wygłodzenie, prawie każdy lokal przyjmowany jest z entuzjazmem, a jak jest czarna tablica i menu wypisane kredą oraz wspólny stół to już w ogóle, sama rozkosz, wszystko „przepyszne”. Mnóstwo przymiotników w najwyższych stopniach. Często też zdarza się, nie waham użyć się tego słowa, mizdrzenie do szefów kuchni, jeśli tylko są blogerowi znani ("nowa restauracja Darka", "nowe hamburgery Arka", "wchodząca gwiazdka Wojtka".) Z drugiej strony nie mamy tradycji recenzji kulinarnych w prasie, Nowak z Nowackim (ten drugi stanowi lepszy wzór) nie mają praktycznie konkurencji, więc od kogo się uczyć."
Otóż czasem odczuwam podobne co
on zażenowanie. Z blogami sytuacja wygląda dziwnie. Można pisać na nich wszystko.
Nie trzeba, a nawet nie powinno czytać się tego, co nam się nie podoba, albo obraża naszą inteligencję. Niezaprzeczalnie blogi budzą dużo emocji, zwłaszcza te pisane przez charyzmatyczne osobowości, które ciężką i porządną pracę mają we krwi. O zasadności tego co robimy dla
jednych świadczą czytelnicy (ich zaangażowanie, komentarze, maile etc.), dla
innych- własna satysfakcja. Zresztą nie ma sensu przypisywanie dodatkowej
ideologii. Trzeba dobrze robić swoją robotę.
Mizdrzenie się szefom kuchni jest dość przykrą
aktywnością. Chcąc uchodzić za osobę poważną, która z pewną starannością
traktuje swoją pracę nie piszmy proszę: U Antka mojego ziomeczka i skrzydłowego
w latach 90-tych zjadłam fajne menu od morza do Tatr, tylko nawet jeśli z panem
Antonim piliśmy nie jeden raz, nie róbmy głupków z czytelników i zachowajmy
formę bezosobową. Nie piszmy: fajny
steczek zjadłem u Dawida, bo to w ogóle nie brzmi smacznie. Z perspektywy
czytelnika, mam wrażenie, że czytając taki tekst uczestniczę w spotkaniu
towarzyskim, na które nie zostałam zaproszona.
Z drugiej strony robienie komuś z czterech liter wylotówki na
Kielce, czyli mówiąc oględniej czarnego PR-u także jest karygodnym procederem. Jak można napisać, że Zenek może
szaleć z menu degustacyjnym, ale w kantynie w domu Pielgrzyma i to na
poniedziałkowej zmianie? Trochę szacunku dla tej profesji, a przynajmniej jak
już dajemy upust swoim emocjom, uzasadnijmy to w miarę racjonalnym argumentem,
który wybija się ponad stwierdzenie „nie smakowało mi”, „drogo”,"Szef jest bucem".
Jak wobec tego się zachować? Jak żyć?
Można przybrać postawę jak wobec niebywale przystojnego i
błyskotliwego chłopaka swojej najlepszej przyjaciółki. Dla mężczyzn
analogicznie jak wobec pięknej partnerki przyjaciela. Obowiązują dowolne
kombinacje. Czyli nie flirtujemy, nie zarywamy, nie płaszczymy się, tylko zachowujemy
przyjacielskie relacje ale wiemy, że od wybranka bliskiej dla
nas osoby dzieli nas niewidoczna ściana złożona z
mieszanki naszego charakteru, godności i zdrowego życiowego podejścia.
I na koniec anegdota. Będąc licealnym łobuzem, w pewnym momencie groził mi brak promocji do następnej klasy. Czując, że żarty się skończyły postanowiłam zwrócić się o poradę do mojego wychowawcy. Oto co usłyszałam:
- Tonący wazeliny się chwyta.
PS:Imiona bohaterów zostały zmienione.
Bardzo miło tu. Ciekawe posty, zapisuję w ulubionych. Zupełnie nie rozumiem dlaczego jeszcze tak mało osób tu jest zapisanych. Podoba mi się też podejście do gotowania od drugiej strony, trochę od zaplecza, z fajnymi informacjami. Powodzenia w prowadzeniu bloga, bo może być bardzo interesujący.
OdpowiedzUsuń