Comfort
food jest dla prostaczków, wielbicieli solidnych porcji i dań
jednogarnkowych, a haute cuisine dedykowane jest kulturalnym
podniebieniom. Nie ma bardziej błędnego i krzywdzącego stereotypu. Byłabym ignorantem, gdybym postawiła między nimi znak równości. Jedzenie spełnia dzisiaj inną, dodatkową funkcję. Jest to forma
spędzania wolnego czasu, wyrażenia swojej osobowości, podkreślenie
przynależności do określonej grupy społecznej, wreszcie manifestacja statusu.
Wybierając restauracje, które odwiedzam kieruję się często swoim
nastrojem. Moje nastawienie jest równoznaczne z otwartością na nowe doświadczenia. W gronie
moich najbliższych przyjaciół są malarze. Między innymi dzięki nim odkryłam prawdziwą
przyjemność płynącą z oglądania obrazów. Kolacja w restauracji haute
cuisine jest dla mnie atrakcją równoznaczną z obcowaniem z bardzo dobrą
sztuką.
Jednocześnie zejdźmy na ziemię i bądźmy poważni. Nikt o zdrowych
zmysłach nie spędza całego wolnego czasu w galeriach i muzeach. Lubimy napić się
piwa z przyjaciółmi, zmęczyć się na basenie, obejrzeć durnowaty film. To są
proste rozrywki zapewniające wiele przyjemności, ale w innym wydaniu. Podobnie
jest z comfort food. Nic nie smakuje lepiej w mroźny zimowy dzień jak talerz
parującego spaghetti al pomodoro. Albo dzielenie się ze
znajomymi parzącą w palce pizzą, podczas niezobowiązującego wieczoru spędzanego w domu. Każdy posiłek
ma swój czas i każdy jest wpisany w nastrój, towarzystwo, atmosferę.
Od dawna darzę miłością proste, nieskomplikowane, pełne smaku jedzenie. Najlepiej takie, jakim zajadałam się podczas pracy w winnicy w
południowej Francji. Chrupiąca bagietka z kawałkiem lokalnej szynki, jeszcze
ciepłymi od słońca pomidorami, kawałkiem sałaty, kozim serem
przywożonym od taty mojego szefa. A później, po całym dniu pracy na
świeżym powietrzu kolacja w zacienionym ogrodzie. Z solidnym kawałkiem jagnięciny, pieczoną cukinią, albo kremowym risotto z grzybami i rozmarynem.
A na deser podgryzanie świeżo zebranych i wyłuskanych migdałów, miękkich
brzoskwiń, albo mirabelek ze złodziejki. Najlepsze jest to, że takim jedzeniem
można zajadać się bez ograniczeń z obawy o to, że przed naszym wejściem do
pomieszczenia trzeba będzie rozkuwać framugi drzwi. Przy takiej diecie
połączonej z pracą na świeżym powietrzu, człowiek czuje się wciąż lekko,
zdrowo, ma dobry nastrój i nie doświadcza ukradkowego stresu wynikającego z niepewnego
pochodzenia składników.
Miałam okazję zjeść ostatnio ciekawe menu degustacyjne w
restauracji oznaczonej jedną gwiazdką Michelina Ter Leepe. Mimo wspaniałych kreacji na talerzu, dominującą refleksją po skończonej kolacji był przesyt. Dużo dań w różnych odsłonach, parujące dymy, pianki, krokanty,
granulowany sorbet z mango, kawałki czarnej trufli od zapachu której kręciło się
w głowie. To wszystko przyczyniło się do spiętrzenia doznań smakowych. Przesyt wynikający z
nadmiaru wrażeń, smaków i kreacji. Już w trakcie deseru moja smakowość została
gdzieś przy trzecim daniu, a język zwisał mi do kolan. Zmysł smaku został
wystawiony na ciężką próbę.
Chyba muszę więcej trenować, albo pogodzić się z
tym, że haute cuisine to pewna
mistyfikacja, teatr, matrix- bo prawdziwa przyjemność i tak jest gdzieś
indziej. Ukryta w parującym spaghetti al pomodoro, którym zajadamy się po
spacerze na mroźnym powietrzu.
...albo w kieliszku schłodzonego Sauvignion Blanc popijanego właśnie tam.
haute cuisine nijak mnie nie pociąga. Za dużo, zbyt skomplikowanie, dym, para, bąbelki brrrr. Jeśli haute cuisine nie ma nic więcej do zaoferowania to ja dziękuję, postoję. Nie moja bajka. Ale ja proste dziewczę z dalekiego wschodu Polski więc może się nie znam :)
OdpowiedzUsuńWybieram porcję plasterków ziemniaków upieczonych najlepiej na węglowej kuchni :)