wtorek, 29 stycznia 2013

Comfort food vs.haute cuisine. Prosto czy wyrafinowanie?

Comfort food jest dla prostaczków, wielbicieli solidnych porcji i dań jednogarnkowych, a haute cuisine dedykowane jest kulturalnym podniebieniom. Nie ma bardziej błędnego i krzywdzącego stereotypu. Byłabym ignorantem, gdybym postawiła między nimi znak równości. Jedzenie spełnia dzisiaj inną, dodatkową funkcję. Jest to forma spędzania wolnego czasu, wyrażenia swojej osobowości, podkreślenie przynależności do określonej grupy społecznej, wreszcie manifestacja statusu.


Wybierając restauracje, które odwiedzam kieruję się często swoim nastrojem. Moje nastawienie jest równoznaczne z otwartością na nowe doświadczenia. W gronie moich najbliższych przyjaciół są malarze. Między innymi dzięki nim odkryłam prawdziwą przyjemność płynącą z oglądania obrazów. Kolacja w restauracji haute cuisine jest dla mnie atrakcją równoznaczną z obcowaniem z bardzo dobrą sztuką.

Jednocześnie zejdźmy na ziemię i bądźmy poważni. Nikt o zdrowych zmysłach nie spędza całego wolnego czasu w galeriach i muzeach. Lubimy napić się piwa z przyjaciółmi, zmęczyć się na basenie, obejrzeć durnowaty film. To są proste rozrywki zapewniające wiele przyjemności, ale w innym wydaniu. Podobnie jest z comfort food. Nic nie smakuje lepiej w mroźny zimowy dzień jak talerz parującego spaghetti al pomodoro. Albo dzielenie się ze znajomymi parzącą w palce pizzą, podczas niezobowiązującego wieczoru spędzanego w domu. Każdy posiłek ma swój czas i każdy jest wpisany w nastrój, towarzystwo, atmosferę. 

Od dawna darzę miłością proste, nieskomplikowane, pełne smaku jedzenie. Najlepiej takie, jakim zajadałam się podczas pracy w winnicy w południowej Francji. Chrupiąca bagietka z kawałkiem lokalnej szynki, jeszcze ciepłymi od słońca pomidorami, kawałkiem sałaty, kozim serem przywożonym od taty mojego szefa. A później, po całym dniu pracy na świeżym powietrzu kolacja w zacienionym ogrodzie. Z solidnym kawałkiem jagnięciny, pieczoną cukinią, albo kremowym risotto z grzybami i rozmarynem. 
A na deser podgryzanie świeżo zebranych i wyłuskanych migdałów, miękkich brzoskwiń, albo mirabelek ze złodziejki. Najlepsze jest to, że takim jedzeniem można zajadać się bez ograniczeń z obawy o to, że przed naszym wejściem do pomieszczenia trzeba będzie rozkuwać framugi drzwi. Przy takiej diecie połączonej z pracą na świeżym powietrzu, człowiek czuje się wciąż lekko, zdrowo, ma dobry nastrój i nie doświadcza ukradkowego stresu wynikającego z niepewnego pochodzenia składników.

Miałam okazję zjeść ostatnio ciekawe menu degustacyjne w restauracji oznaczonej jedną gwiazdką Michelina Ter Leepe. Mimo wspaniałych kreacji na talerzu, dominującą refleksją po skończonej kolacji był przesyt. Dużo dań w różnych odsłonach, parujące dymy, pianki, krokanty, granulowany sorbet z mango, kawałki czarnej trufli od zapachu której kręciło się w głowie. To wszystko przyczyniło się do spiętrzenia doznań smakowych. Przesyt wynikający z nadmiaru wrażeń, smaków i kreacji. Już w trakcie deseru moja smakowość została gdzieś przy trzecim daniu, a język zwisał mi do kolan. Zmysł smaku został wystawiony na ciężką próbę. 

Chyba muszę więcej trenować, albo pogodzić się z tym, że haute cuisine to pewna mistyfikacja, teatr, matrix- bo prawdziwa przyjemność i tak jest gdzieś indziej. Ukryta w parującym spaghetti al pomodoro, którym zajadamy się po spacerze na mroźnym powietrzu. 


...albo w kieliszku schłodzonego Sauvignion Blanc popijanego właśnie tam.

1 komentarz:

  1. haute cuisine nijak mnie nie pociąga. Za dużo, zbyt skomplikowanie, dym, para, bąbelki brrrr. Jeśli haute cuisine nie ma nic więcej do zaoferowania to ja dziękuję, postoję. Nie moja bajka. Ale ja proste dziewczę z dalekiego wschodu Polski więc może się nie znam :)
    Wybieram porcję plasterków ziemniaków upieczonych najlepiej na węglowej kuchni :)

    OdpowiedzUsuń