Restauracje
prześcigają się w pomysłach na przyciągnięcie Gościa. Od zawsze żyłam w
przekonaniu, że jedynym czego potrzeba sprawnie działającemu lokalowi jest
inteligentny kucharz, który potrafi smacznie gotować. To dobre jedzenie miało
przyciągać gości. Dlaczego więc tak się nie dzieje? Po co chodzimy do restauracji
i co determinuje nasze wybory?
Inpiracją do tekstu były słowa Artura Moroza (Szef Kuchni Restauracji Bulaj w Sopocie). Wywiad ukazał się w magazynie Food Service i był jednym z lepszych jakie czytałam.
"Moda, moim zdaniem, nie funkcjonuje w przypadku restauracji. W restauracji ma być smacznie. Ona nie ma zadziwiać. Mogę powiedzieć, że w mojej restauracji kelnerką jest artystka Cirque du Soleil. I to jest budowanie wizerunku restauracji, która w Polsce pociągnie rok, dwa, trzy. Ale nie dłużej. Bo przyjdzie następny inwestor i powie: A u mnie w restauracji wino będzie podawać rekin. I wszyscy pójdą do rekina."
Żródło: www.facebook.com/magazynfoodservice |
Decydując się na wizytę w danym lokalu szukamy wyróżników. Czasem po prostu czegoś co sprawi, że podniesie
się wartość naszej osoby w oczach innych ludzi. Granica zainteresowania
odbiorcy przesunęła się niebezpiecznie w kierunku Gdzie bywać? Pytanie, gdzie dostanę
jakościowy produkt, który zagwarantuje mi dobre samopoczucie i udany wieczór jest zwykle na drugim planie.
To
gdzie bywać, to właśnie taki symboliczny rekin, którym kuszą nas restauracje –
a to zatrudniając szefów kuchni celebrytów, a to podając szokujący produkt
(owady), w szokujących cenach (talerz liści sałaty za 55 pln), prosecco z
kija, calvados z gwinta.
Czy nie jest
tak, że jesteśmy coraz bardziej głodni wrażeń, a pogoń za atrakcją przesłania
prawdziwe jedzenie? Kucharze też idą tym tropem i podają nam dania, które mają
przede wszystkim robić wrażenie, a nie smakować. Nie wystarczy podać zwykłej, dobrej sałaty. Trzeba ją polać espumą, podać na łupku, posadzić gościa na
niewygodnym hokerze, najlepiej przy barze, włączyć techno i pytać czy smakuje.
"Lego Citrus" Sergio Herman, Screen z książki "Sergiology" (źródło własne). |
Inną opcją
jest skrojenie ziemniaka w grube prostopadłościany i podanie go w emalii Olkusz, wywołując tym
nostalgiczny ścisk serca wielkomiejskich prowincjuszy.
Dobre
jedzenie przestało być prawem, a zaczęło być przywielejem. Dwa tygodnie temu
udałam się w krótką podróż do Rzymu. Przywiozłam stamtąd ważne doświadczenie.
W jednym z lokali pełnym lanczujących
krawaciarzy na przystawkę dostałam kulę sera mozarella di bufala. Mówiąc
dobitniej rzucono mi kawał sera na talerz. Smak sera był tak niepowtarzalny w
swej prostoście, że nawet nie chciałam patrzeć na utylisaria typu pieprz, sól,
oliwa.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że podanie przystawki w takiej formie byłoby ujmą dla polskiego
szefa, a gość być może czułby się urażony. Nie da się przenieść rzymskiej
mentalności do Polski, ale warto brać przykład z rozsądnego szefa, który nie
próbował posypywać ów mozarelli krokantem z przypalanego ogona wołowego, żeby
zaszokować swoich gościach. On zrobił wrażenie tym, że wykonał wysiłek znalezienia takiego producenta i takiej mozarelli, która ze względu na swoją
jakość „zrobiła” całe danie.
Nie przekreślam
tym samym istoty fine diningu. Jestem wielką fanką haute cuisine,
którą z pełnym przekonaniem uważam za sztukę. Obserwując popularność pewnych lokali gastronomicznych zauważam, że czasem brakuje w nas, we mnie, w odbiorcach,
umiejętności rozróżniania gastro-polo od prawdziwej sztuki gotowania i
prowadzenia restauracji.
Bardzo słuszne spostrzeżenia, dobrze ujęte.
OdpowiedzUsuńTeż niedawno byłam w Rzymie! :) I mam te same spostrzeżenia. Zresztą wywiozłam je nie tylko z Włoch, ale też - i szczególnie - z Portugalii. Oj, tam prezentacja dań czy wystrój wnętrza nie grają żadnej roli - na pierwszym miejscu jest zawsze to, co najważniejsze: jedzenie. A biznesmeni wcale nie stołują się w najpiękniejszych i dopracowanych w każdym szczególe nowoczesnych lokalach, ale tam, gdzie podają sycące porcje i gotują jak ich mama.
OdpowiedzUsuńWywiad z Arturem Morozem też zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bardzo rozsądny człowiek. :) I jestem niezwykle ciekawa jego restauracji!
Pozdrowienia z Krakowa. :)
Aniu, dziękuję za komentarz. Zgadzam się z Twoimi spostrzeżeniami. Dla mnie restauracja, to nie tylko jedzenie. W swoich tekstach poruszam różne aspekty tej wielowątkowej machiny. Polecam wizytę w Bulaju u Artura Moroza. Pozdrowienia z Warszawy dla bardzo mi bliskiego Krakowa!
UsuńCzytałam bardzo przyjemną książkę Michela Bootha o jego wyprawie do Japonii. I on opisał tam pobyt w najlepszej restauracji japońskiej, w której przy jedzeniu płakał Ferran Adria. Podano mu m.in. bakłażana, perfekcyjnie ugotowanego na parze. Po prostu. I ja sobie myślę, że fajnie, jeżeli potrawa doprawiona jest odwagą i pewnością tego, co się robi. A tych przypraw używa wciąż niewielu.
OdpowiedzUsuńMądrze prawisz, a książkę chcę przeczytać. Zaintrygowałaś mnie.Ściskam!
Usuńsuper tekst, Patisiu. wcinałyśmy z Agą bufalę w berlinie od rana - dała bym ci gryza, ale nie przyjechałaś! hlip
OdpowiedzUsuń