środa, 20 czerwca 2012

Flaming & Co, Warszawa. Kiedy kuchnia i wystrój nie idą w parze

Już wielokrotnie to powtarzałam. Zawsze będę bronić obsługi kelnerskiej jak lew. Kasuje każdego, kto w mojej obecności bezpodstawnie okazuje pogardę albo złośliwość w stosunku do serwisu. Zdarzają się jednak nieprzyjemne wyjątki od reguły. Stąd moje dzisiejsze ciche wołanie o pomstę do gastronomicznego nieba.  

Flaming & Co pretenduje do eleganckiego miejsca. Pretensje właścicieli są jak najbardziej uzasadnione. Wystrój restauracji jest spektakularny. Biało-beżowo-niebieskie, przestronne, czyste wnętrza ciekawie przełamane drewnianą fakturą. Z łatwością można zaobserwować dużą dbałość o detale- świeże cięte kwiaty w wazonach, wysmakowane dodatki. Całość nawiązuje do kurortów wypoczynkowych w Long Island. Nieprzypadkowo lokal stał się ulubioną strefą kulinarną biznesowej socjety stolicy.
Człowiek traci poczucie, że znajduje się w centrum Warszawy, bo dookoła mnóstwo zieleni i drzew. Wymarzone miejsce na letni, lekki posiłek na świeżym powietrzu.


Menu to luźno wydrukowane kartki wetknięte w płócienny folder. Kelner przekonywał, że karta dań zmienia się kilka razy dziennie, stąd ta nieformalna forma. Schody zaczęły się przy składaniu zamówienia. Pierwsze dobre wrażenie zaczęło sypać się z szybkością lawiny. 
Jak tylko dostałam do ręki menu, automatycznie odechciało mi się jeść. Materiałowa, zużyta faktura zdradzała co jedli poprzedni goście. Widocznie karty nie zostały zabrane ze stolików w odpowiednim momencie. Dzisiaj ambicją każdego młodego restauratora jest stworzenie miejsca: eleganckiego, nowoczesnego z luźną, niezobowiązującą atmosferą. O ile luźna atmosfera powinna obowiązywać gości, obsługa powinna pozostać nieco bardziej powściągliwa. Lubię obserwować zgrany, lubiący się zespół- do takich miejsc chce się wracać. Ale jak kelnerzy, którzy na widoku gości rzucają się ścierkami- jest to już pewna savoir-vivre'owa egzotyka.


Ale nie przyczepię się do tego, że można się dobrze bawić w zakładzie pracy. Przyczepię się do głupoty. Dostaliśmy karty dań (mój współtowarzysz- niepełną) i zaczęłam lekko nerwowo rozglądać za kartą win, alkoholi albo napoi. Nic takiego nie zauważyłam, więc zaczepiłam pana, który nas obsługiwał. 
Pan Kelner ze szczerym rozbawieniem powiedział, że nie ma tutaj czegoś takiego jak karta win albo napoi: „U nas nie narzucamy gościom gotowego menu, tylko goście mówią na co mają ochotę a my im to zapewniamy. Winko też mamy na kieliszki, jakie pani lubi? Hie’hie- zapytał z rozbawieniem. Więc zaatakowałam z grubej rury: Sancerre? Pan przytaknął, że jest takie na składzie. Po czym popatrzył na mojego współtowarzysza (skądinąd profesjonalnego znawcę kuchni): A Pan coś zna się na szczepach wina? Coś..ten…he he?- zagadnął.
Zdębiałam. Mój współtowarzysz zachował godną do pozazdroszczenia godność i powagę. I odpowiada starając się wpasować w dyskurs kelnera, że coś tam ten, kojarzy, zna się. Pan polał wino i zniknął.


Kaczka, szparagi, a pod kaczką ziemniaczane puree. Osoba, która w swoim życiu przyrządziła parę setek kaczek stwierdziła, że była przeciągnięta.Zjadłam przeciągniętą kaczkę ze smakiem, ale bez fajerwerków.



Po przeciwnej stronie danie składające się z bardzo dużej ilości rukoli (połowa liści niestety nieświeża), kilku miękkich i bezsmakowych karczochów, kilku anchois i ćwiartek pomidorków koktajlowych. Duży plus za doskonałe pieczywo.


Sugestia do managementu Flaminga. Plastikowa butelka z logówką kłóci się z elegancją wystroju, dlatego podrzucam pomysł na wykonanie szklanych butelek z logo restauracji.

 U kolegów po fachu z Kruidenmoulen(Belgia) wygląda to tak:

I jeszcze deser. Ciasto figowe z lodem. Było smaczne, ale bez rewelacji.




Jeżeli ktoś będzie chciał zrobić badania na temat patologicznego stosunku jakości potraw do ceny w warszawskich lokalach, to koniecznie polecam odwiedzenia Flaminga. Jedzenie podane na wielkich talerzach przypominających talerze satelitarne z lat 90-tych. Przez co każda porcja wyglądała mikroskopijnie. Dania w smaku przyzwoite i poprawne. Wykonane bez polotu przez co stosunek cenowy  do tego co widzimy przed oczami jest rażący. Rozumiem, że jest to w dużej mierze podyktowane wymogami targetowymi: biznesmeni do taniego Baru pod pytą raczej nie zajrzą.
Jednakże uważam, że w miejscach gdzie serwuje się wino w cenie 33 złotych za kieliszek kelner powinien przynajmniej wiedzieć jak przeczytać nazwę etykiety oraz to jak je zaserwować.

Zostawmy więc ceny na tym poziomie na którym są, ale uszanujmy tych, którzy przychodzą do Flaminga nie po to by w minutę pochłonąć lunch odbierając przy tym 20 telefonów, ale tych którzy chcą zjeść dobrej jakości posiłek.

Flaming & Co
ul. Chopina 5
00-539 Warszawa


3 komentarze:

  1. Świetna fachowa recenzja.
    Bardzo przydatna i aż chce się częściej zaglądać na bloga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Brava! Żal rozczarowania miejscem a z drugiej strony - niech wiedzą i mają się na baczności :)

    OdpowiedzUsuń